Miałam to szczęście mieszkać przez kilka lat w Grecji. Co prawda za stara nie jestem bo nie mam jeszcze nawet trzydziestki ale przyznaje, że jak do tej pory były to najlepsze lata mojego życia. Składa się na to wiele rzeczy, ale przede wszystkim fakt, że tak blisko miałam do tego ciepłego lazurowego morza, morza będącego źródłem tych wszystkich rozmaitości. A że owoce morza uwielbiam, było mi tam jak w raju.
Do niezapomnianych zaliczam wspomnienie pysznych chrupiących krewetek, które były naszym standardowym zamówieniem w ulubionej rybnej knajpce na Nea Xora w Chani. Pamiętam jak na początku wydłubywałam samo mięsko, skrupulatnie usuwając głowę i pancerzyk oraz miny moich greckich przyjaciół. Oczywiście każdy starał się przekonać mnie do greckiego sposobu jedzenia garidesi całe szczęście, że w końcu dałam się przekonać. Te średniej wielkości krewetki smażone w głębokim tłuszczu w półmilimetrowej warstwie ciasta z mąki i wody zjada się w całości i dzisiaj sama przyznaję, że to właśnie ich chrupiący pancerz nadaje im ten niezwykły smak. Oj co ja bym dała żeby móc teraz zjeść choćby te odrzucone przeze mnie części z początków mojej greckiej przygody. Nie wiem dlaczego ale robione w domu nigdy nie smakowały tak cudownie.
Krewetki smażone
Za to garides saganaki nieważne czy jedzone na mieście czy robione samemu w domu zawsze smakują tak samo wspaniale. Te zatopione w pomidorowo-czosnkowej salsie krewetki z rozpuszczonym ciągnącym się serem są czysta kwintesencją Grecji. No bo jak inaczej określić krewetki, pomidory, oliwę z oliwek, czosnek, cebulę, ser feta i Gravierę na jednym talerzu?
Saganaki z krewetkami
Był czas, w którym moim ulubionym daniem była ośmiornica w czerwonym winie ( htapodi krasato). Kto nie próbował, z pewnością nie wie, co oznaczać powinno pojęcie mięciutkiego i soczystego mięsa. Ona wprost rozpływała się w ustach, a ten balsamiczny sos, obowiązkowo w dużej ilości, był nieziemski i z trudem powstrzymywałam się od ciągłego maczania w nim kawałeczków chleba, by nie zjeść całego bochenka.
Ośmiornica w czerwonym winie
Na uwagę zasługuje także ośmiornica z grilla, podawana z siekaną cebulą i natką pietruszki, obficie skropiona oliwą z oliwek i sokiem z cytryny. Tu przyznaję, iż od kreteńskiej, wolę wersję z północy kraju, mniej wysuszoną, jakby wcześniej podgotowaną.
Najlepszym znakiem, że ośmiornica będzie pyszna i świeża były sznurki z przypiętymi do nich za pomocą spinaczy do prania ośmiornicami i jeśli były niemal przy każdej tawernie to sukces był gwarantowany. Początkowo był to dla mnie widok nieco przerażający ale później był jedynie zapowiedzią wspaniałej uczty.
Zastanawiając się nad tym co teraz najchętniej zjadłabym spośród tych pyszności, które kiedyś tak często gościły na mym stole, zdecydowanie wybieram kalmary. Chrupiące z zewnątrz i mięciutkie w środku krążki i jeszcze smaczniejsze powykręcane macki, przygotowywane podobnie do krewetek (smażone w cieniutkim cieście) i suto skropione sokiem z cytryny to jest właśnie to co sprawia, że mam ochotę znów wybrać się w podróż do tego oliwno-cytrusowego kraju. Oj już bym tam była, gdybym tylko znała tajniki teletransportacji.
Dla lubiących eksperymenty polecam ikrę jeżowców. Jest to dosyć drogi delikates, zapewne nie goszczący na stałe w tawernianym menu. Zazwyczaj dostawcami są starsi ludzie, którzy żyją z połowów tych stworzeń i tak właśnie, bezpośrednio od nich, zdobywaliśmy ten cieszący się niezwykłym wzięciem towar. Mąż jednej z moich koleżanek, najprawdziwszy Kreteńczyk z gór, wprost je ubóstwiał. Te małe, soczysto pomarańczowe kawałeczki ikry je się z oliwą z oliwek i sokiem z cytryny, no i obowiązkowo z chlebem. Powiedziałabym, że jest to już „wyższy poziom wtajemniczenia” więc nie dziwię się, że większość ludzi jednak nie daje się namówić, natomiast amatorom owoców morza gorąco polecam.
Jest jedna rzecz, na którą nigdy nie dałam się namówić i nawet teraz na myśl o tym mnie wzdryga, mianowicie rybie oczy. Grecy zajadają się nimi, ja po prostu nie mogłam. Nie było siły, która byłaby w stanie przekonać mnie do spróbowania tych małych obślizgłych kuleczek i raz pamiętam, skończyło się to wielką kłótnią z ówczesnym właścicielem mojego serca-pewnym greckim przystojniakiem. I na prawdę nie wiem jak wspomniana wcześniej znajoma, ta wykrajająca każdą żyłkę z polędwicy i każdy kawałeczek tłuszczyku z szynki, krucha i delikatna istota mogła je wydłubywać z upieczonej ryby i zajadać się nimi. Ble…ble…ble…
Skoro jesteśmy przy rybach to wspomnieć muszę te wszystkie barweny, sardynki, cefale, tak cudownie przygotowywane, że ich smaku nie zapomnę nigdy. No i oczywiści te maleńkie rybki, smażone i zjadane w całości, dzięki rozmiarom nazwane przeze mnie „rybnymi frytkami”.
Ach, cudownie tak sobie powspominać. Aż łezka kręci się w oku. Pocieszające jest jednak to, że w dzisiejszych czasach tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie by tam powrócić i co prawda moja grecka przygoda już się zakończyła to wspomnienia tych rozkoszy podniebienia pozostaną na zawsze.