Należę do chyba nielicznego grona ludzi, które dzieciństwo spędziło w mieście. Co prawda były wakacje u babci na przedmieściach Lublina, ale to nie była wieś, ot po prostu dom z dużym ogrodem, po którym derptało kilka kur. Prawdziwą wieś zaczęłam poznawać, gdy teściowie kupili stare siedlisko. Wstyd się przyznać, ale pierwszy raz w życiu dojenie krów widzałam w wieku 26 lat w Wielkiej Brytanii na farmie pokazowej dla dzieci :). Tam też zobaczyłam z bliska świnie, kozy i inne zwierzęta gospodarskie.
Wczoraj odbywały się dożynki w gminie, w której mieszkają teściowie. Jest to stara gmina z tradycjami, z bardzo prężnie działającym kołem gospodyń wiejskich, więc spodziewałam się tradycyjnej zabawy z tradycyjnymi przyśpiewkami, pięknych strojów ludowych, wieńców...
Zawiodłam się. Na scenie królował kabaret, raczący zebranych tekstami poniżej wszelkiej krytyki, było jedno stoisko z psedudomowym chlebem ze smalcem. Oczywiście nie zabrakło waty cukrowej, piwa, kiełbasek i popcornu. Jestem bardzo, ale to bardzo zawiedziona.
Na pocieszenie dostaliśmy prawdziwe śliwki węgierki prosto z drzewa, z których dziś zrobię knedle :) Udało mi się zrobić kilka zdjęć