Zarządzaj plikami cookies
Doradca Smaku logoandPrymat logo
Co ugotował Michel Moran w ostatnim odcinku? SPRAWDŹ

Kulinarnie po Europie- akt pierwszy

No cóż, że do Szwecji...

Pod koniec 2002 roku, za sprawą znajomych, poznałam dwóch przybyszów ze Szwecji: Pana H. I Pana T.- tak ich będę nazywać- dla niepoznaki:-) Panowie Ci, pracujący do dziś w swej ojczyźnie, upodobali sobie na tygodniowe wypady właśnie Polskę. I przyjeżdżają do nas od 10 lat kilka razy w roku, przy okazji robiąc zapasy napojów wyskokowych i nikotynowych w ilościach niemalże hurtowych... Odkąd się poznaliśmy, staramy się, przy okazji ich wizyt, spotkać choć na kilka godzin.

 Gdy pierwszy raz byliśmy razem w restauracji, dość długo oczekiwaliśmy na podanie zamówionych dań. Głodni jak wilki, zaczęliśmy się już trochę denerwować. Aby rozluźnić atmosferę, postanowiłam Chłopaków nauczyć kilku słów po Polsku... Poprosiłam, aby do jednej ręki wzięli widelec, do drugiej nóż i lekko uderzając w stół powtarzali za mną: „DAWAĆ JEŚĆ!!!” Pan T. I Pan H. Od razu podchwycili pomysł i dopiero, gdy ludzie zaczęli się nam z niedowierzaniem przyglądać, a ja z koleżanką mało się nie popłakałam ze śmiechu, zapytali co to znaczy? Nie muszę chyba wspominać, że po tych wyczynach od razu dostaliśmy nasze jedzenie i nawet naliczono nam niewielki rabat...

Kilka lat później, przyjmując zaproszenie Chłopaków, odwiedziłyśmy ich w Szwecji.

Tygodniowy pobyt minął jak z bicza strzelił, ale tego co przeżyłam i jakie nowe smaki odkryłam, nie zapomnę chyba do końca życia...


Kulinarnie po Europie- akt pierwszy
Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie połączenie słodkiego chleba (przypominającego rozpłaszczony chlebek do pity lub gotowy spód do pizzy) ze słonym masłem i szynką, gdyż taką niespodziankę otrzymałyśmy na pierwsze śniadanie. Ektremalnie, ale po kilku latach pewnie bym się przyzwyczaiła :-D

Na szczęście następnego dnia udało nam się Chłopaków namówić, aby przejechali 30 kilometrów do polskiego sklepu i kupili dla nas normalne pieczywo. Trochę to dziwne, że w miejscowości, w której mieszka blisko 200 tys. ludzi nie ma "normalnego" chleba, choć co kraj to obyczaj i wg moich kolegów to z naszym pieczywem jest coś nie tak....

Bardzo się też zdziwiłam smakiem zupy pomidorowo- grochowej, którą Chłopcy zaserwowali nam na obiad i która, jak się okazało, była z puszki. Jest to bardzo gęsta papka, przypominająca trochę gulasz, którą Szwedzi- nie tylko single, ale też wieloosobowe rodziny, kupują tonami w hipermarketach. Zresztą nie tylko tę zupę, ale całe mnóstwo gotowców Szwedzi nabywają w marketach, poczynając od umytych i obranych warzyw, których nawet nie myją już w domu (mając ogromne zaufanie do ich czystości), przez sałatki z ziemniaków i innych warzyw, po grillowane wcześniej mięso, które po przyjściu do domu wrzucają do mikrofali i serwują znajomym mówiąc, że jest prosto z  grilla...

Pozytywne zaskoczenie przeżyłam natomiast kilka dni później, gdy na obiad dostałyśmy marynowanego łososia z ziemniakami. Niby nic specjalnego, ale "gravad lax", bo tak się nazywa, to jedno z nielicznych "dań narodowych" Szwedów, jest słodko- kwaśnym "miodem dla podniebienia", podawanym z koperkiem i zimnym sosem musztardowym.

Równie dobre były śledzie marynowane z cebulką i marchewką- bardzo słodkie, u nas się takich raczej nie robi, ale naprawdę wyśmienite w smaku. A śledzie te tak podbiły moje serce i podniebienie, że przywiozłam ze sobą 5 słoiczków (o ile dobrze pamiętam były bardzo drogie, słoiczek 200 czy 250 gramowy kosztował wtedy w przeliczeniu na ówczesną złotówkę chyba 15 złotych!, ale wart był swojej ceny). Podobne można u nas obecnie kupić  w sieci sklepów Ikea, ale niestety są one tylko "podobne". No ale cena  jest zdecydowanie niższa, bo 250 gram kosztuje 5 złotych.

Bardzo smakowały mi też cynamonowe bułeczki, którymi poczęstowali nas dziadkowie Pana T. Są one tak dobre, że Szwedzi głoszą wszem i wobec, że to ich śniadaniowe- danie narodowe, choć  to Norwegowie byli ich "odkrywcami".

W pamięć najbardziej mi jednak zapadł ostatni wieczór pobytu, gdy wybraliśmy się do eleganckiej restauracji na pożegnalną kolację...Oczywiście, nie chcąc się zbyt długo zastanawiać nad wyborem dania, poprosiłyśmy chłopaków, aby wybrali nam coś dobrego... Chwilę później popijaliśmy czerwone wino, czekając już na realizację zamówienia. Kelner pojawił się mniej więcej po 30 minutach i podał nam talerze z kilkoma plasterkami apetycznie wyglądającego mięsa w sosie śmietanowym i sałatkę z rukoli...

Nie pytając Chłopaków co konkretnie nam zamówili, postanowiłyśmy, po spróbowaniu mięsa, odgadąć co mamy na talerzach. Po kilku kęsach, ogarnęła nas lekka konsternacja, gdyż nadal nie wiedziałyśmy co to za mięso. Poddałyśmy się i poprosiłyśmy kolegów, by nas oświecili. Gdy z ust Pana H. usłyszałam, że jest to "sirloin of reindeer", czyli polędwica z renifera, myślałam, że zemdleję. Nie to, żebym była zamknięta na nowe smaki- wręcz przeciwnie- gotując bardzo często ekperymentuję, ale... RENIFER???? Nie, tego bym się w życiu nie spodziewała i pewnie nigdy świadomie bym mięsa z niego nie spróbowała. A najgorsze, że to były chyba najlepsze kawałki mięsa, jakie w życiu jadłam- kruche i soczyste, wręcz rozpływające się w ustach. "Najgorsze", bo mimo upływu lat mój stosunek do reniferów się nie zmienił i chyba już nigdy ich mięsa nie skosztuję.

Wiem, wiem, to przecież zwierzęta, tak jak inne, które prawie codziennie mam na talerzu. mają cztery nogi, jak krowy, czy świnie i dwoje oczu, jak kura, no i serce, jak koza, ale... są reniferami. I niech nimi pozostaną...

 

 

DoradcaSmaku.pl zawiera materiały autopromocyjne marek należących do Prymat sp. z o.o.:

Prymat Kucharek tonaturalne smak