Nie przepadam za typowo festynowymi imprezami i pewnie dlatego ten Jarmark tak mi się spodobał. Głównym założeniem jest promocja lokalnych produktów. Jednak w tym roku postawiono większy nacisk na kuchnię- jedzenie, co jeszcze bardziej mnie ucieszyło.
Cała akcja dzieje się w zabytkowym parku przy pięknym pałacu.
W parku, na straganach znaleźć można było:
- przeróżne miody, syropy, pyłki
- ręcznie robione świece, biżuterię
- ---
- kosmetyki naturalne
- piwo z lokalnego browaru
- ---wypieki i pierogi gaworzyckich gospodyń
- piękne rękodzieła- ceramika, wyroby krawieckie, przeróżne ozdoby
Obok był tzw. Obóz historyczny. Tam, głównie najmłodsi ,mogli wymłócić samodzielnie mąkę, powalczyć mieczami, nauczyć się chodzić na szczudłach czy pobawić gliną.
Jak przystało na córkę zapalonej kucharki amatorki, moja mała nieźle wałkowała:
Już usmażone placki namiętnie smarowała miodem i zjadała oczywiście. Tak jak i cała masa innych dzieciaków.
Wisienki na torcie były dwie.
Pierwsza, maleńka- to między innymi widok wójta, sołtysów i innych eleganckich panów i pań wciśniętych w stroje szlachty i pocących się w przeróżnych konkursach.
Drugą wisienką- a właściwie number one imprezy był pan Robert Sowa ze swoją ekipą. Przyciągnęli sporą widownię, czemu wcale się nie dziwię.
Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że będę siedzieć w gaworzyckim parku i jeść jedzenie z jednej z najlepszych polskich restauracji- powiedziałabym, żeby puknął się w głowę. I w dodatku, że ugotuje dla mnie p. Sowa- padłabym na twarz.
Na szczęście nikt mi tego nie powiedział. Nie padłam i zjadłam. A to, że gotował jeszcze dla innych 399 osób, to mało znaczący szczegół…
Mistrz kuchni przygotował cztery potrawy. Były kartacze i tzatzyki, duszone udka z kurczaka, soczewica z pieczonym indykiem oraz pieczony łosoś z sosem z serem pleśniowym i bobem (po prostu bomba!).
Oprócz promocji naszych rodzimych produktów udało się również poszerzyć kulinarne horyzonty. I są na to żywe dowody. Typowe dzieci niejadki (czyt. Smakosze wyłącznie chleba i parówki) zjadały rybkę w mgnieniu oka. Mojej córeczce też bardzo smakowała, jednak ona jest przyzwyczajona do kulinarnych szaleństw matki.
Jeżeli za rok będziecie w okolicy, wstąpcie, bo warto!