Od pewnego czasu chodził za mną śledzik. Ale nie taki zakrapiany. A że zbytnio za śledziami nie przepadam to akurat te zjadam z przyjemnością.
Z czwartkowych zakupów wróciłam obwieszona torbami. Co najciekawsze to nie są jeszcze zakupy świąteczne. Pojechałam z listą pięciu rzeczy do kupienia a straciłam majątek. Niech żyje sklepowy marketing. Wszędzie szał, bo to przecież po wypłatach, kolejki kilometrowe... Ale nic.
W reklamówkach - oczywiście takich do wielokrotnego użytku (jestem maniaczką segregowania odpadów i używania ekologicznych rzeczy)- między innymi kilogram matiasów, cebula i smietanka 12 %.
Będzie, jak mawia mój teść, zupa śledziowa. A że piątek to będzie postnie. No więc po wieczornej dobranocce śledzie fik - do miski z wodą.
Nazajutrz je pokroiłam, cebulę sparzyłam, zalałam śmietaną, posoliłam, dodałam pieprzu (żeby nie było, że popieprzyłam) i wszyscy byli syci i zadowoleni :)
A to mój efekt (przepis w księdze):