Mój dom lat dziecęcych charaktryzował się tym, że zawsze można było tam dobrze zjeść. Moja mama świetnie gotuje. Do tej pory na myśl o jej pomidorowej robię się niespokojna. Oj tak bardzo daleko wyruszyłam w świat! Za daleko. Teraz delektuję się tym smakiem raz na kawartał. To 4 razy w roku... zdecydowanie za mało.
Jej bigos zdobywał serca moich kolegów :) Do tej pory o tym pamiętam i nie zapomnę nigdy!
Mama, kucharka wyśmienita, lubiła w kuchni władać sama. Do dziś pamiętam pretensje taty, że nic jej nie pomagamy. Tylko, że mama zawsze odmawiała. Pozostało nam tylko donoszenie półmisków na stół i jego dekoracja.
Chcąc nie chcąc gotowanie nie było najsilniejszą moją stroną i moich sióstr.
Jak to w życiu często bywa, dorosłyśmy :)
Rodzice zaczęli żyć swoim życiem towarzyskim. A my na czas ich nieobecności spróbowałyśmy podzielić się zarządzaniem i pracą w sercu naszego domu.
Niestety. Było nie-kolorowo.
Gdy na stole wylądaował rosół, było to osiągnięcie. Więcej czasu zabierały nam dąsy o to co zrobimy i kto ma jaką część wykonać, niż realne sporządzenie posiłku.
Po jednej takiej próbie nigdy już nie próbowałyśmy gotować wspólnie. No chyba, że z mamą, która teraz, gdy przyjeżdżamy, od czasu do czasu, sama do niej nas prowadzi. Tu nadrabiamy zaległości w nowinkach i tu podglądamy, a nawet uczestniczymy w sztuce gotowania.
Tylko, gdy zjedzie się nas z dużo... :)