Budzik zadzwonił o 6, przetarłam oczy, odrzuciłam z siebie niedźwiedzią łapę i lunatycznie powędrowałam w kierunku ekspresu do kawy. W półśnie sięgnęłam po pudełko wypełnione brązowymi ziarenkami (kawa afrykańska jest jaśniejsza od tej południowoamerykańskiej). Nagle oprzytomniałam - dziś mieliśmy zacząć tydzień bez kawy.
Wyjęłam z lodówki jagody, truskawki, jogurt bałkański i powędrowałam pod pryszcznic. W głowie krystalizował mi się poranny koktajl. Zmiksowałam jagody, truskawki z dużą łyżką joguru bałkańskiego, bananem i otrębami.
Wczorajsze mycie sałaty też się opłaciło - szybka zmiana końcówki w blenderze - koperek (od tego samego pana, od którego kupiłam w sobotę jajka), olej lniany, pestki dyni, sok z cytryny i sos gotowy. Do pudelek powędrowała sałata, roszponka, rzodkiewki razem z pomidorkami koktajlowymi, mężowi dorzuciłam kawałek wczorajszej polędwiczki, a sobie jajko na twardo. Koniec nudnych kanapek i szybkiego podjadania w mieście.
Pierwszy raz od dawna nie wróciłam wściekle głodna do domu, miałam czas na wymyślenie obiadu - nic szczególnego - kalafior, łosoś i tzatziki (ok poszłam na łatwiznę - przyprawa prymat, ogórek zielony, jogurt i koperek),
Jutro powtórka z rozrywki - już wyciągnęłam przystawkę do wyciskania soków :D